Saturday, October 27, 2007

Trzebuska i Turza - "mały Katyń" pod Rzeszowem



Trzebuska i Turza - "mały Katyń" pod Rzeszowem
Nasz Dziennik, 2007-10-26
W ostatnich dniach lipca 1944 r. wojska sowieckie I Frontu Ukraińskiego wkroczyły na tereny Rzeszowszczyzny. Na mocy porozumienia z 26 lipca 1944 roku między PKWN a rządem ZSRS, na zajmowanych przez Armię Czerwoną ziemiach polskich znajdujących się strefie działań wojennych, położonych na zachód od tzw. linii Curzona, "władza najwyższa i odpowiedzialność we wszystkich sprawach dotyczących prowadzenia wojny" koncentrować się miały "w ręku wodza naczelnego wojsk sowieckich", tj. Stalina. Oznaczało to, iż ludność polska - zarówno osoby cywilne, jak i żołnierze AK - na tych terenach podlegała jurysdykcji sowieckich sądów wojskowych. Z chwilą wkroczenia Armii Czerwonej dowództwo Podokręgu AK Rzeszów przystąpiło do realizacji planu "Burza". Pomimo pomocy, jakiej Armia Krajowa udzieliła Sowietom, przekazując im informacje o rozlokowaniu wojsk niemieckich oraz współdziałając w walce z Niemcami, ujawnieni i zdekonspirowani żołnierze AK bardzo szybko stali się obiektem represyjnych działań sowieckiego kontrwywiadu wojskowego "Smiersz" oraz NKWD. Aresztowani akowcy trafiali m.in. do obozu we wsi Trzebuska nieopodal Sokołowa Małopolskiego. Na podstawie relacji świadków ustalono, że obóz w Trzebusce funkcjonował od 15 sierpnia do połowy listopada 1944 roku. Był to obóz przejściowy, w którym aresztowanych przetrzymywano przez krótki czas. Obóz zlokalizowany był na pastwisku gminnym w Trzebusce. Załogę obozu stanowili funkcjonariusze NKWD podlegający jednostce stacjonującej przy sztabie I Frontu Ukraińskiego Iwana Koniewa. Więźniami obozu w Trzebusce byli w przeważającej liczbie Polacy, żołnierze Armii Krajowej (w tym akowcy z terenu Obszaru Lwowskiego), którzy szli na odsiecz powstańczej Warszawie i w drodze zostali schwytani i rozbrojeni, a także osoby cywilne. Wśród więźniów obozu byli również dezerterzy z "ludowego" Wojska Polskiego oraz żołnierze sowieccy. Sąd znajdujący się w obozie orzekał różnie: skazani byli przymusowo kierowani do armii Berlinga, na wywózki w głąb ZSRS lub otrzymywali karę śmierci. Straceń dokonywano w lasach Turzy oddalonej o 3 km od Trzebuski. Teren pastwiska, na którym znajdował się były Dom Spółdzielczy, ogrodzono drutem kolczastym i wykopano 5 ziemianek wielkości 6 na 4 metry i głębokości 2 metrów. Ściany boczne ziemianek wyłożono drewnianymi okrąglakami, a stropy, które lekko wystawały nad ziemię, nakryto dachem z desek przysypanych warstwą ziemi. Wejścia do nich prowadziły przez założone w stropach klapy, włazy uchylane do góry; aby wejść lub wyjść używano drabin, które każdorazowo wpuszczano do środka. Obóz zajmował obszar około 50 arów. W domu rodziny Chorzępów, która została wykwaterowana, zamieszkał naczelnik obozu tytułowany "pułkownikiem kompanijnym", natomiast w drugim obejściu mieszkała 50-osobowa grupa żołnierzy stanowiąca straż obozu. Pilnowali oni obozu w dzień i w nocy, nie pozwalając na jakikolwiek kontakt z uwięzionymi. Pozostali oficerowie NKWD zostali zakwaterowani w okolicznych domach. Całość pastwiska - od brzegu rzeczki, poprzez podwórze zabudowań rodziny Baków, południową granicę posesji Chorzępów i skosem znów ku rzece - opasano dwumetrowym ogrodzeniem z drutu kolczastego. Nocą obóz był patrolowany przez wartowników z psami. Zadanie owych żołnierzy polegało na doprowadzaniu więźniów na przesłuchania lub sądy. Obóz był gotowy w ciągu tygodnia, a w międzyczasie nastąpiły wysiedlenia mieszkańców najbliżej położonych budynków. Jednych gospodarzy usuwano do stajni lub na strych, inni mogli mieszkać w kuchni, z obowiązkiem usługiwania stacjonującym w ich domach oficerom NKWD. Obozową codzienność charakteryzował strach i niepewność jutra oraz brak jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym. W ziemiankach panowała ciemność, a jedynym oknem na świat i wywietrznikiem był właz wejściowy. Wewnątrz panował zaduch i ciasnota, natomiast na ziemi rozrzucono siano z dużego stogu pośrodku obozu. Ziemianki mogły pomieścić około stu więźniów. Stłoczeni spali na ziemi jeden obok drugiego. Miejsca było tyle, że można było leżeć tylko na jednym boku. Warunki panujące w byłym Domu Spółdzielczym były podobne do tych w ziemiankach, ponieważ okna zabito deskami, a dopływ powietrza był niewielki, natomiast w drzwiach wycięto wizjery. Wewnątrz budynku znajdowały się cztery pomieszczenia, m.in. sala boczna, sklep, magazyn i sień. Na betonowych podłogach rozrzucone było siano. W budynku tym stale więziono 150-200 osób. Rotacja w obozie była bardzo duża, pobyt trwał nie dłużej niż miesiąc. Szacuje się, że jednorazowo w obozie trzymano 250 więźniów, natomiast przeszło przez niego 1700-2500 osób. Zamordowano przypuszczalnie trzystu skazańców. Więźniów wyprowadzano trzy razy dziennie, o świcie i wieczorem na mycie oraz w południe na 20-minutowy spacer. Co dziesięć dni osadzonych zabierano do łaźni, a ich rzeczy do prania, przy okazji wszystkim strzyżono głowy i brody. W pobliskim potoku zainstalowano pompę, która czerpała wodę do mycia. Nie było oczywiście żadnych sanitariatów i latryn, a potrzeby fizjologiczne więźniowie załatwiali czwórkami nad wykopanym uprzednio rowem, nad którym umocowano żerdź. Wyżywienie składało się z gorzkiej herbaty - był to wywar z żołędzi, gałązek i ziół, kromki chleba, oraz rzadkiej zupy z kawałkami ziemniaków i makaronu, nalewanej do blaszanych talerzy. Kuchnia polowa mieściła się w pobliskich zabudowaniach, oddalona od obozu o 150 metrów. Cyklicznie przesłuchania odbywały się w kilku domach we wsi i trwały od kilku do nawet kilkunastu godzin, a przeprowadzali je oficerowie NKWD, którzy co pewien czas się zmieniali. Niektórzy więźniowie poddawani byli torturom psychicznym, a mianowicie kazano im wykopać grób w turzańskim lesie, następnie musieli stanąć nad brzegiem dołu, po czym odczytywano im wyrok śmierci. Strzały, które padały w powietrze ponad ich głowami, miały na celu zastraszenie więźniów oraz wymuszenie zeznań. Rozprawy odbywały się w Domu Spółdzielczym, a sędziami byli oficerowie NKWD, którzy mieszkali na miejscu lub dojeżdżali na teren obozu przeważnie w czwartki. Więźniowie po wyroku nie wracali do swoich ziemianek. Tych, których skazano na śmierć, przenoszono do ziemianki nr 1, znajdującej się przy bramie i wartowniach. Pozostałych wywożono do łagrów rozsianych po całym ZSRS. Wyroki odczytywano około południa, a dokonywał tego oficer nad uchyloną klapą ziemianki, co trwało około pół godziny. Cała procedura powtarzała się w każdy czwartek. Wywózki skazańców odbywały się tego samego dnia wieczorem w całkowitych ciemnościach. Więźniów załadowywano na samochód ciężarowy. Byli nadzy bądź tylko częściowo mieli na sobie bieliznę oraz związane z tyłu ręce. Skazani, którzy siedzieli na podłodze ciężarówki, byli eskortowani przez siedzących po obu stronach samochodu wartowników z pepeszami. Za samochodem ciężarowym podążała asysta w osobowym łaziku, w którym znajdowało się 4 oficerów. Samochód ten oświetlał z tyłu drogę, uniemożliwiając więźniom ewentualną próbę ucieczki. Pojazdy kierowały się w stronę lasu w Turzy i już do Trzebuski nie wracały. Egzekucji dokonywano na miejscu. Ofiary były albo całkowicie obnażone, albo tylko w bieliźnie i w chwili mordu stały lub klęczały nad brzegiem mogiły. Więźniowie pozbawiani byli życia strzałem w tył głowy. W niektórych przypadkach stwierdzono, że skazańcom odbierano życie za pomocą noża, bagnetu bądź innego ostrego narzędzia. Ofiary nie miały możliwości obrony, gdyż ich ręce były skrępowane kablem telefonicznym, paskiem skórzanym lub sznurem. Egzekutorzy odbierali więźniom życie za pomocą pojedynczego strzału bądź - jak stwierdzono w jednym przypadku - używając ich aż 4. Natomiast w innych przypadkach stwierdzono, że ofiarom wiązano na szyjach strzępy ich własnych ubrań. W materiał wbijano nóż, który docierał do szyi, uśmiercając skazańca. W ten sposób oficerowie NKWD "nie brudzili sobie mundurów krwią". Te hipotezy potwierdza relacja Jana Chorzępy, któremu pod wpływem alkoholu zwierzył się komendant obozu: "Powiedział jeszcze, że zdaje sobie sprawę, że Bóg zabrania tego robić, ale on musi, bo tak karze Stalin. Dodał jeszcze, że nabój kosztuje kopiejkę, dlatego muszą ludzi "rezać" i ręce ma całe we krwi". Kolejną relację złożyła Anna Nowak z Trzebuski, w której domu zamieszkał oficer sowiecki w stopniu majora: "Mąż zauważył, że major ostrzy u siebie nóż, który zawsze nosił przy szerokim pasie spodni. Nóż ten był w pięknej złoconej oprawie, miał długość około 30 cm, a na końcu był lekko zakrzywiony. Któregoś dnia major wyszedł z naszego domu i oprócz hełmu na głowie był zupełnie nagi. Był pijany i strzelał z pistoletu do ścian. Mąż zwrócił się do niego z pytaniem: Co pan robi?, a wówczas on odpowiedział: mam całe ręce we krwi". Hipotezę dotyczącą sposobów mordu potwierdziły także oględziny dokonane jeszcze w 1944 r. przez żołnierzy AK, jak również ekshumacja szczątków ofiar przeprowadzona na początku lat 90. Ciała pomordowanych ułożone zostały w 3 warstwach, a mogiły natychmiast starannie zamaskowano mchem i igliwiem. Często zdarzało się, że na grobach sadzono drzewka. Mord w Turzy porównywany jest do zbrodni dokonanej w Katyniu. Samo miejsce kaźni wymownie nazwane jest "małym Katyniem". Technika mordu w Turzy nie różniła się w sposób istotny od metody zastosowanej przez oprawców sowieckiego aparatu bezpieczeństwa w Katyniu, Twerze czy Charkowie. Przy porównaniu wszystkich wymienionych miejsc kaźni wyłania się pewien standard wykonywania kary śmierci przez organy bezpieczeństwa państwowego ZSRS. Największy nacisk kładziono na skuteczność, stąd chętnie stosowaną metodą egzekucji był strzał z broni krótkiej w tył głowy, dający największą pewność natychmiastowego uśmiercenia. Kluczowym elementem działania było całkowite zaskoczenie skazańca. Egzekucji dokonywano w pobliżu, nad wcześniej wykopanym dołem. Brak śladów przedśmiertnej walki nasuwał wytłumaczenie, iż ofiary musiały być obezwładnione przed śmiercią. Skrępowanie rąk z tyłu wyjaśniano prewencją wobec ofiar młodych i silnych fizycznie. Ofiary na miejsce kaźni były dowożone samochodami pod silną eskortą. Egzekucji dokonywano w zalesionych terenach w miejscu niedostępnym dla oczu postronnych świadków. W lesie turzańskim, podobnie jak w katyńskim, mordercy starali się jak najdokładniej zatrzeć miejsce zbrodni, sadząc drzewa na grobach ofiar. Wśród więźniów Trzebuski znaleźli się m.in. oficerowie Sztabu Okręgu AK Lwów aresztowani z końcem lipca 1944 roku w Żytomierzu. W wysiedlonych domach w pobliżu obozu przetrzymywano gen. Władysława Filipkowskiego ps. "Janka", komendanta Obszaru Południowo-Wschodniego AK, oraz jego adiutanta ppor. Zygmunta Łanowskiego ps. "Damian". Więziono także innych oficerów lwowskiej AK, a mianowicie zastępcę gen. Filipkowskiego płk. Franciszka Studzińskiego ps. "Rawicz", komendanta Okręgu AK Lwów płk. Stefana Czerwińskiego ps. "Karabin", szefa sztabu i oddziału II ppłk. Henryka Pohoskiego ps. "Walery". Wspomniana delegacja Komendy Obszaru Lwów została wezwana na rozmowy przez stronę sowiecką do Żytomierza. Zaproszenie to przywiózł płk Wiktor Grosz, który był wysłannikiem gen. Żymierskiego. Rozmowy miały dotyczyć włączenia V Dywizji Piechoty AK do wspólnej walki z Niemcami. W Żytomierzu delegacja spotkała się z gen. Żymierskim i ppłk. Marianem Spychalskim oraz oficerami NKWD, na czele których stał oficer o nazwisku Iwanow. Rozmowę prowadzili wyłącznie oficerowie NKWD. W nocy gen. Filipkowski oraz towarzyszący mu oficerowie zostali aresztowani. Następnie drogą przez Kijów przewieziono ich do obozu NKWD w Trzebusce, dokąd dotarli w sierpniu 1944 roku. Tam rozdzielono ich i intensywnie przesłuchiwano. Na początku września 1944 roku zostali przewiezieni przez Lwów do obozu w Charkowie. Wszyscy oficerowie pod koniec lat 40. powrócili do kraju. Wśród więzionych znajdowali się również: hrabia Jan Drohojowski spod Jarosławia, Szczepan Bajerski z Jarosławia - st. wachmistrz kawalerii, Władysław Haduch - wicestarosta z Sanoka. Prawdopodobnie po przeprowadzonej przez żołnierzy AK akcji rozrzucenia w okolicy ulotek o zbrodni w lesie turzańskim obóz w Trzebusce zlikwidowano. Spowodował to przyjazd gen. Koniewa. Po rozmowie z komendantem obóz przestał istnieć, a ślady po jego obecności starannie zatarto. Na początku lat 90. w wyniku śledztwa, które prowadziła Prokuratura Wojewódzka w Rzeszowie, udało się zlokalizować w Turzy 5 mogił. Wydobyto z nich wówczas szczątki 17 ludzi. W trzech przypadkach uzyskano wysoce prawdopodobną identyfikację zmarłych. Były to szczątki żołnierzy Armii Krajowej z placówki w Ropczycach: Zdzisława Łaskowca ps. "Monter", Zdzisława Brunowskiego ps. "Cygan" i Eugeniusza Zymroza ps. "Macedończyk". Rosjanie bardzo szybko i dokładnie zatarli pozostałości po obozie w Trzebusce. Ziemianki, w których przetrzymywano więźniów, zostały przekopane, po czym je zasypano, a znajdujące się w nich drewniane okrąglaki wyciągnięto. Nie pozostał żaden materialny ślad po więzionych tu ludziach. Prowadzone śledztwo nie zdołało ustalić dokładnej liczby osadzonych i zamordowanych oraz ich danych personalnych. Zebrany materiał nie pozwala ustalić informacji o żołnierzach, którzy nadzorowali działalność obozu, ani tych, którzy byli prokuratorami i sędziami. Odpowiedzi na szereg pytań z pewnością dostarczyć mogą archiwa Kijowa i Moskwy, jednak w latach 90. były one niedostępne, co uniemożliwiło kontynuowanie śledztwa i dojście do całej prawdy. 7 maja 2004 r. Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Instytutu Pamięci Narodowej w Rzeszowie umorzyła śledztwo.
Michał Kalisz, IPN Rzeszów

No comments: